postanowiłam napisac pare słów, bo jest mi bardzo ciężko. 6 miesięcy temu odszedł mój Tatuś
najbliższa dla mnie na świecie osoba. Chorował 6 lat, raz jelita, była wznowa, druga, aż wreszcie organizm sie poddał. Tata leżał w szpitalu 4 miesiace, walczył do konca. Ja byłam w klasie maturalnej. Rodzice kupili piekny dom i wprowadzilismy sie do niego miesiac zanim tata trafił na oddział. to miał byc domek moich rodziców...
to wszystko nie tak miało wygladac. byli razem 25 lat, byli bardzo szczesliwym małzenstwem. Strasznie trudno mi sie z tym pogodzic. Nie poczułam tak bardzo tej smierci taty pod tym wzgledem, ze przez te meisiace i tak nie było go w domu, wiec przyzyczajałysmy sie z mama, że jestesmy same. Ja teraz wyjechałam na studia i teraz mi go strasznie brakuje. Tak bym chciała zadzwonic do niego, proozmawiac, zawsze rozamwialismy bardzo duzo. Tata był bardzo dobrym człowiekiem, lubianym, był lekarzem, dlaczego musiał umrzec? Ja tego nie rozumiem. Moze ktos umie to wytłumaczyc? Przeciez sam pomagał innym ludziom, leczył ich. Najbardziej mi smutno jak iwdze szczesliwe, usmiechniete rodziny, a u mnie miało byc tak samo. Boje sie swiat, to beda pierwsze swieta bez tatusia, a on zawsze nadawał im uroku. spiewał koledy, opowiadał ciekawe historie.
Eh...
to nie jest tak, ze jestem załamana non stop. Własnie wrecz przeciwnie. Staram sie mało o tym myslec, ale pary razy w tygodniu przychodza takie momenty ze jak jestem sama, to wybucham, płacze jak bóbr, jak patrze na zdjecie taty albo słucham naszych ukochaych piosenek.
Nie umiem tego zaakceptowac. A jak to jest u Was?